Siódmy epizod sagi to napakowany akcją i humorem rollercoaster, którego nie napędzają wcale czary z komputera, tylko świetnie napisani bohaterowie. Zarówno ci, których walka o dobro galaktyki
Nieładnie zaglądać ludziom w metrykę, ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że dla rozkochanego w Kinie Nowej Przygody, blisko pięćdziesięcioletniego J.J. Abramsa jedną z pokoleniowych cezur musiał być seans "Mrocznego widma" - filmu, który udowodnił, że ciężko jest z fana zrobić barana. Ojciec cyklu, George Lucas, oddał gwiezdnowojenną sagę w cudze ręce poniewczasie, widać więc w "Przebudzeniu mocy" próbę posprzątania bałaganu, który po sobie zostawił. Już sam tytuł ma zresztą podwójne znaczenie - moc budzi się na ekranie, ale też poza nim, dzięki mecenatowi i finansowemu wsparciu Disneya. Siódmy epizod sagi to napakowany akcją i humorem rollercoaster, którego nie napędzają wcale czary z komputera, tylko świetnie napisani bohaterowie. Zarówno ci, których walka o dobro galaktyki przyprawiła już o zmarszczki, jak i ci, którzy dopiero przejmą od nich pałeczkę.
Lucasfilm
Podglądanie tego międzypokoleniowego starcia sprawia najwięcej frajdy. Abrams udowodnił już w swojej wersji "Star Treka", że potrafi bez jednej fałszywej nuty wygrać różnice charakterów i podobieństwa w poczuciu humoru. Dynamika relacji głównej bohaterki, Rey (Daisy Ridley), oraz obdarzonego miękkim sercem i ciężką ręką Finna (John Boyega) to popis stonowanego komediowego aktorstwa, a przy okazji zabawna lekcja feminizmu na popkulturową modłę. Iskry zaczynają się jednak sypać dopiero, gdy młodzież spotyka na gwiezdnym szlaku weteranów - Hana Solo, jego wiernego futrzaka Chewbaccę oraz księżniczkę Leię, która wreszcie złożyła wizytę u fryzjera. Fakt, że międzygalaktyczna afera, w którą wszyscy zostają wplątani, szybko zamienia się w pojedynek wkurzonych, zakompleksionych dzieciaków, to kolejny symbol "nowego początku". Większość wątków zostanie zapewne rozwinięta w kolejnych filmach, a ledwo naszkicowane postaci drugiego planu jeszcze ogrzeją się w blasku reflektorów. Pilot rebelii Poe Dameron oraz podtrzymujący tradycję zamaskowanych czarnych charakterów Kylo Ren stoją pierwsi w kolejce. Ten pierwszy, odegrany z wdziękiem przedwojennego amanta przez Oscara Isaaca, to wygadany, sypiący żartami i prujący z blastera awanturnik. Drugi, któremu fotogenicznej neurozy użyczył Adam Driver, przypomina cierpiącego na chorobę dwubiegunową psychofana Lorda Vadera.
Scenariusz Abramsa i Lawrence’a Kasdana to z jednej strony hołd dla "Nowej nadziei" i trawestacja jej fabularnego schematu. Z drugiej - próba wylania fundamentów pod nową trylogię. Z tej perspektywy nieco razi fakt, że całość rozciągnięto do dwugodzinnego pościgu. Pokazując scenę wiecu spadkobierców Imperium, zbrodniczej organizacji Nowy Porządek, Abrams idzie tropem Lucasa i celuje w metaforę nazizmu - widać to w symetrycznych kadrach przywodzących na myśl "Triumf woli", słychać w agresywnej retoryce. Tym większa szkoda, że twórcy nie wspominają nic o filozofii stojącej za Nowym Porządkiem, nie pokazują jej w układzie z resztą Republiki, nie orientują nas choćby pobieżnie w politycznym krajobrazie tego świata. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że stęskniłem się za radą Jedi, szlakami handlowymi oraz innymi senackimi intrygami, w których gustował Lucas, ale trzeba mu oddać, że próbował - z lepszym bądź gorszym skutkiem - naszkicować relacje panujące w galaktyce. Bywa również tak, że scenarzyści dociskają gaz do dechy i zapominają się w podsycaniu naszej nostalgii. Myślę, że widok Hana Solo i Chewbacci krzątających się w kokpicie Sokoła Millenium znaczy więcej niż tysiąc słów, sentymentalnych wyznań i melodramatycznych gestów.
Fakt, że Abrams jest zwolennikiem tradycyjnych efektów specjalnych, a cyfrowym nie pozwala przyćmić bohaterów, mówi być może najwięcej o jego strategii artystycznej. "Gwiezdne wojny" nigdy nie przestały być efektowne, ale najważniejsze, że znów są zmysłowe: faktury kostiumów, kształty futurystycznej maszynerii, tonacje kolorystyczne planet, właściwie każdy element filmu zostaje zaprzęgnięty w służbę narracji. Niektóre obrazy, jak pustynne cmentarzysko Gwiezdnych Niszczycieli, opowiadają zapomnianą historię. Inne, jak eskadra Tie Fighterów szykująca się do ataku o zachodzie słońca, odsyłają nas do klasyki kina (brakuje tylko Wagnera). Jeszcze inne, jak wspaniale zainscenizowany pojedynek na miecze świetlne w ośnieżonym lesie, są szczyptą poezji w prozie pełnej szalonych ucieczek i powietrznych bitew. Wszystkie jednak udowadniają, że warto było czekać na to przebudzenie. Nawet jeśli trwało trzydzieści lat z okładem.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu